Animowany „Death Of Superman” (2018) był lepszym filmem o Supermanie niż „Man of Steel”, lepszym filmem o „Justice League” niż kinowe „JL” i lepszą opowieścią historii z „Death of Superman” niż „Dawn of Justice”.
Powyższe porównania podłapałem z wpisu na Twitterze (@NitroCircus10), ale zgadzam się z każdym z nich. Po obejrzeniu tej animacji – zdecydowanie nie dla dzieci – mam wrażenie, że DC Comics powinno się przerzucić właśnie na taką formę pokazywania swoich bohaterów. Wychodzi o wiele ciekawiej niż na kinowym ekranie. Jest nawet, o zgrozo, bardziej realistycznie.
W takiej formie nawet wolniejsze fragmenty filmu, takie jak moralizatorskie przemowy lub „życiowe”, miałkie problemy Supermana z powiedzeniem swojej ukochanej o tym, kim jest naprawdę, są w animacji łatwiej znośne niż na ekranie. Zdaje się zresztą, że aktorzy użyczający głosu, w takich momentach potrafią czytać tekst bardziej kpiąco, mrugając do widza okiem (Ben Affleck jako Batman jeszcze tej sztuki nie opanował).
Wszystko co w „Death of Superman” najlepsze to jednak walki, a w zasadzie trwający pół filmu pojedynek głównego bohatera z tajemniczym, niezniszczalnym potworem z kosmosu (na wszelki wypadek nie zdradzam o kogo chodzi, może nie wszyscy znają tę historię na pamięć). Tytuł co prawda podpowiada jak ta batalia się kończy, ale i tak trudno oderwać się od ekranu. Wachlarz emocji dopełnia na końcu ogromne wzruszenie.
Zdecydowanie polecam.